(fragmenty dziennika podróży: Grantown-on-Spey, 12 października 2009 roku*)
Wyłonił się z mroku, przywitał nas ciepłem. Nigdy nie widzieliśmy czegoś tak konsekwentnie obitego szkocką kratą. Garth Hotel. Miejsce w którym tradycja mieszała się z tradycją. Bazę założyliśmy w dwóch przytulnych pokoikach tuż przy sali kominkowej. Jeszcze w niedzielę udało nam się zużyć cały zapas czystych szklanek w barze i ułożyć plan dalszej ekspansji Speyside.
Może brzmieć to niewiarygodnie ale szkockie śniadanie nie wywołało tym razem niepotrzebnej ociężałości. Wstrzymaliśmy oddech - dziś pierwszy raz samochód miał prowadzić Sam Prezes Klubu.
Ruch na drodze zdawał się płatać nieco więcej figli niż zwykle. Najbardziej podstępne okazały się miejscowe, wyrastające znikąd krawężniki. Nasze skręty w prawo wywoływały nieco zamieszania w regionie a lokalne radio doradzało miejscowym aby dziś pozostali w domu. Dotarliśmy nieco podenerwowani ale szczęśliwi.
Krępa, sympatyczna, siwiejąca, nieco ospowata lecz za to umundurowana kobieta... Helen. W pierwszym zdaniu zakazała palenia i robienia zdjęć. To nic! U bram "The Glenlivet" byliśmy gotowi do wszelkich poświęceń. Oczywiście wiedzieliśmy już dobrze, że do zrobienia whisky potrzebne są trzy składniki...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz