Raz na jakiś czas trzeba z czymś skończyć. Coś porzucić. Poprzemieniać. Zrobić coś zupełnie nowego albo zrobić to samo zupełnie inaczej. Zmiąć i jednym ruchem wyrzucić za siebie odwieczne prawdy. Postawić niepewnie nogę, potem drugą, przytrzymać się ściany, i ruszyć przed siebie. Zaorać rytuały, ścieżki którymi dreptało się wkoło jak więzień. Nie utknąć żałośnie, nie zamarznąć w powtarzalności.
piątek, 26 czerwca 2009
czwartek, 25 czerwca 2009
piątek, 19 czerwca 2009
SPRZĘTODRĘTWIENIE
Im mniej robię zdjęć tym większe wydają mi się moje fotograficzne potrzeby sprzętowe. Już po pierwszym tygodniu abstynencji zaczynam buszować w MTF-ach i zaciekle porównywać wykopane sample. Po drugim tygodniu porównuję ceny, bo przepełnia mnie nieopanowana potrzeba kupowania. Kupowanie jawi się jedyną metodą na przedzierzgnięcie się w fotogeniusza. Trudno wręcz w ogóle wyobrazić sobie robienie przywoitych zdjęć bez tej nowej wybranej, wyszukanej, wyczekanej, światłosilnej zabaweczki.
Potem, przy kolejnym ataku wyszukiwactwa i porównywactwa, przez przypadek trafiam na jakieś olśniewające zdjęcie. Tak dobre, że cały mój - pozwólmy tu sobie na ekstrawaganckie słowo - dorobek, wstydliwie i głupawokwaśno uśmiecha się do mnie. Mróżę oczy w naturalnym i zrozumiałym odruchu ludzkiej zawiści, użalając się w duchu nad niesprawiedliwością tego świata. Potem nagle widzę, że zdjęcie zrobiono jakimś budżetowym starym rupieciem i zefirek otrzeźwienia dociera do mojej oczadzonej głowy...
Biorę aparat do ręki, przypinam wysłużony obiektyw i zaczynam chciwie rozglądać się wokół za światłem.
Potem, przy kolejnym ataku wyszukiwactwa i porównywactwa, przez przypadek trafiam na jakieś olśniewające zdjęcie. Tak dobre, że cały mój - pozwólmy tu sobie na ekstrawaganckie słowo - dorobek, wstydliwie i głupawokwaśno uśmiecha się do mnie. Mróżę oczy w naturalnym i zrozumiałym odruchu ludzkiej zawiści, użalając się w duchu nad niesprawiedliwością tego świata. Potem nagle widzę, że zdjęcie zrobiono jakimś budżetowym starym rupieciem i zefirek otrzeźwienia dociera do mojej oczadzonej głowy...
Biorę aparat do ręki, przypinam wysłużony obiektyw i zaczynam chciwie rozglądać się wokół za światłem.

wtorek, 16 czerwca 2009
CAPA DEFINITYWNY

Mój wzrok przystaje na twarzach a autentyzm zastygłych emocji przesądza o sile tych zdjęć. Komfort zaglądania w dusze ludzi postawionych w skrajnych sytuacjach musi robić wrażenie. Skulony strach świadka nalotu, skupienie snajpera, zakurzone zmęczenie uchodźcy, fanatyzm demostranta, kwaśny uśmiech żołnierza w okopie i tak dalej. Obok data, miejsce i krótki opis okoliczności albo tylko data i miejsce.
Na tym tle szczególne wrażenie robią zdjęcia dzieci. Nierozumiejących otaczającej je zawieruchy, czasem naśladujących dorosłego, czasem cierpiących, prawie zawsze zagubionych. Jestem fotografem własnych dzieci, znam ich twarze o każdej porze dnia i nocy, a myśl o tym, że mogłyby kiedyś wyrażać podobne emocje wydaje się skrajnie przerażająca.
Zamierzam wracać do tych obrazów.
***** Robert Capa. The Definitive Collection. Richard Whelan. Phaidon, 2007.
sobota, 6 czerwca 2009
TERAZ ODDECH ZŁAPIĘ
Doczołgałem się do piątku. Obrzęknięty od adrenaliny i z garścią włosów mniej na głowie, ale uśmiechnięty. Teraz oderwę myśli, teraz aparat do ręki wreszcie wezmę, przykucnę i oddech złapię. Obrazów nowych poszukam, co mnie urzekną, słów nowych, światła poszukam, co nad nim panować chcę a nie umiem.

czwartek, 4 czerwca 2009
poniedziałek, 1 czerwca 2009
Subskrybuj:
Posty (Atom)